Zamknij

Kazimiera Ruszkiewicz: Pochodzę z rodziny społeczników

03:41, 26.08.2011 Milena Waldowska Aktualizacja: 18:47, 17.03.2021
Skomentuj
Z Kazimierą Ruszkiewicz, nauczycielką wielu kościaniaków oraz społeczniczką i pedagogiem rozmawiamy o jej życiu, historii i o mężu Rościsławie.

- W pracy magisterskiej opisującej życie Pani męża Rościsława przeczytałam, że poznali się Państwo w Kazimierzy Wielkiej w obecnym województwie świętokrzyskim. Proszę opowiedzieć o początkach Państwa znajomości.
- Rzeczywiście z moich wspomnień wynika, że poznaliśmy się w Kazimierzy. Ale mój mąż twierdził, że spotkaliśmy się już wcześniej w Kościanie. Mąż uczęszczał bowiem do gimnazjum w Rydzynie i przyjeżdżał na zawody sportowe do Kościana. Mogliśmy się więc wcześniej zobaczyć. Ja zapamiętałam jednak nasze pierwsze spotkanie z Kazimierzy. Sławek pracował w tamtejszym Landkomisariacie, czyli Urzędzie Ziemskim. Ponadto w czasie kampanii buraczanej w cukrowni "Łubna" zajmował się kontrolą techniczną kotłowni i siłowni. Z kolei ja w tej samej cukrowni byłam odpowiedzialna za sprawdzanie listy obecności pracowników. Kiedyś spojrzałam na listę i ujrzałam na niej dwa ukraińskie nazwiska, w tym jedno Iwanow. I nagle stanął przede mną ten Iwanow, ale w rydzyńskim mundurze. Zapytałam więc zdziwiona kim tak naprawdę jest, a on odparł, że rydzyniakiem. Nie uwierzyłam jednak jego słowom i nie podałam mu ręki. Z czasem jednak dałam wiarę jego słowom, bo przecież zostaliśmy narzeczonymi (śmiech).

- Pani mąż w latach młodości nosił nazwisko Iwanow, skąd wzięło się zatem późniejsze nazwisko Ruszkiewicz?
- Kiedy mąż kończył gimnazjum w Rydzynie na świadectwie miał jeszcze wpisane nazwisko Iwanow. Jednak później, będąc już w reprezentacji Polski w koszykówce, otrzymał list z Warszawy z sugestią zmiany nazwiska, proponowano Iwański lub Iwanowicz. Mąż jednak wpadł na pomysł, by przyjąć nazwisko panieńskie swojej matki, czyli Ruszkiewicz. Po latach również moi teściowie, a także ojciec chrzestny męża zdecydowali się przejąć nazwisko Ruszkiewicz.

- W Kazimierzy udzielała się Pani społecznie prowadząc chór i teatr, brała Pani również udział w tajnych kompletach. Tutaj w 1944 r. wzięli Państwo ślub i urodziły się Wasze pierwsze dzieci - bliźniaki Aleksandra i Ryszard. Po zakończeniu wojny, w kwietniu 1945 r. wróciła Pani wraz z mężem i dziećmi do rodzinnego Kościana.
- Należący przed wojną do mojej rodziny dom mieszczący się przy obecnej ulicy Wrocławskiej był zniszczony do tego stopnia, że przeznaczono go na rozbiórkę. To jednak była solidna budowla, więc nie chciałam się na to zgodzić. Na szczęście udało się uzyskać zezwolenie na jego odremontowanie. Jeszcze w tym samym roku mąż rozpoczął studia inżynierskie w Poznaniu. Z kolei ja najpierw podjęłam pracę w aptece, a krótko potem zostałam kasjerką, a następnie kierowniczką w kinie "Słowianin" mieszczącym się w naszym domu. Kino to zresztą wybudował mój ojciec, który w 1922 r. kupił dom, w którym kiedyś znajdowała się niemiecka szkoła.

- Powróćmy na chwilę do Pani dzieciństwa i młodości. Przed wojną i wysiedleniem do Kazimierzy uczęszczała Pani do prywatnej szkoły w Kościanie, udzielała się harcerstwie. Uczyła się Pani języków obcych.
- Dzięki znakomitym nauczycielom znam francuski i łacinę. Sama podczas wycieczki do Niemiec w 1938 r. nauczyłam się również niemieckiego, co w czasie wojny uratowało mi życie. Otóż w 1940 r. moja siostra Helena rozwoziła paczki dla wysiedlonych na wschód, w tym i moich braci. Przygotowując się do jednego z wyjazdów miała wyjątkowo dużo darów, które spakowała aż do 10 walizek. Poprosiła mnie więc, bym z nią pojechała. Jechałyśmy pociągiem, ale tuż przed Kutnem, gdzie przebiagała granica pomiędzy Niemcami a Generalnym Gubernatorstwem siostra uświadomiła sobie, że ma przy sobie niemieckie marki, co było zakazane. Niestety pociąg już stawał i było za późno, by cokolwiek zrobić. Marki oczywiście znaleźli, a siostrę wyrzucili z pociągu. Dalej jechałam sama z tymi wszystkimi walizami. Z Kutna już zadzwonili na dworzec w Warszawie, że w pociągu jedzie "przemytniczka". Pociąg wjechał na stację, a na niej czekało na mnie 10 żołnierzy. Zaprowadzili mnie na drugie piętro, gdzie siedział Niemiec - cywil. Otworzył jedną z walizek, w której znajdowało się 10 par butów różnych rozmiarów. Spojrzał na mnie zdziwiony, a ja powiedziałam mu po niemiecku, że wiozę te buty dla dzieci, bo ich ojciec został rozstrzelany. Proszę sobie wyobrazić, że ten człowiek usłyszawszy to, wzruszył się bardzo. Pozostałych walizek już nie otwierał, kazał mnie puścić i jeszcze żołnierzom wszystkie walizy znosić po schodach z powrotem na dół. Byli wściekli, ale polecenie musieli wykonać. I tak oto znajomość języka niemieckiego uratowała mi życie, dlatego wciąż powtarzam młodym, żeby uczyli się języków, bo to zawsze się w życiu przydaje.

- Przez kilka lat pracowała Pani w kinie, ale wielu rodowitych kościaniaków zapamiętało Panią przede wszystkim jako nauczycielkę. Spod Pani skrzydeł wyszło wielu szanowanych obecnie w Kościanie osób. Jak to się stało, że trafiła Pani do szkoły?
- Po odejściu z kina w Kościanie, pracowałam jeszcze przez kilka miesięcy w Filmie Polskim w Poznaniu. Ale miałam małe dzieci, więc ciężko było mi dojeżdżać. Dlatego postanowiłam postarać się o pracę w naszym liceum. Początkowo zostałam nauczycielką WF-u, a następnie  skończyłam studium nauczycielskie matematyczno-fizyczne. Chciałam kształcić się dalej w tym kierunku i studiować matematykę, ale brakowało nauczycieli nauczania początkowego. Dlatego zaczęłam uczyć w  klasach początkowych, choć z nauczania matematyki nie zrezygnowałam. Łącznie w szkole przepracowałam dwadzieścia kilka lat, aż do momentu przejścia na emeryturę.

(Milena Waldowska)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%