Aktualna decyzja rządu dotycząca zamknięcia gastronomii obowiązuje od 24 października i potrwa przynajmniej do 27 grudnia, a więc do zakończenia świąt. Jak będzie w styczniu, na razie nie wiadomo. Zważywszy jednak, że na początku nowego roku czekają nas dwutygodniowe ferie, rząd może nie poluzować restrykcji w obawie przed przesiadywaniem młodzieży i rodzin w lokalach, co mogłoby sprzyjać rozprzestrzenianiu się wirusa.
Cały obecny rok jest bardzo trudny dla branży, która normalnie funkcjonowała tylko przez pierwsze dwa i pół miesiąca tego roku. W połowie marca zamknięto w zasadzie wszystko. Później, w ramach stopniowego odmrażania gospodarki, 18 maja ponownie zezwolono na wpuszczenie klientów do restauracji, ale w reżimie sanitarnym, który polegał m.in. na mniejszej liczbie osób, które mogły przebywać w lokalu, konieczności dezynfekcji stolików itp. Jeszcze dłużej obowiązywały obostrzenia związane z organizacją imprez. O ile w okresie wakacyjnym wszystko funkcjonowało w miarę normalnie, jesienią zakazy powróciły ponownie. W tej chwili możliwe jest sprzedawanie jedzenia wyłącznie na wynos.
Trwający lockdown jest dotkliwy dla wszystkich kościańskich lokali, ale ze względu na specyfikę sprzedaży, niektóre radzą sobie nieco lepiej, a inne gorzej. Najcięższy los spotkał kawiarnie, bo do nich przychodzi się przede wszystkim w celach towarzyskich, by porozmawiać w przytulnym otoczeniu popijając dobrą kawę i zajadając smaczne ciasto czy deser. – Po pierwszym lockdownie nasze straty finansowe były na tyle duże, że zakładałem, iż będziemy je nadrabiać około roku. W tej chwili już nic nie zakładam, bo przyszłość jest bardzo niepewna. Po prostu obserwuję i czekam – przyznaje Mariusz Bałut, właściciel kawiarni Saskia.
Wizja niepewnej przyszłości to coś, co przeszkadza także najbardziej właścicielce kawiarni Pikada. – Nie wiemy jak długo to jeszcze potrwa. Czy będziemy w stanie jakoś przeczekać, czy też lepiej szukać już nowego źródła zarobku – mówi Beata Bielawska.
Na razie kawiarnie próbują działać w zmienionej rzeczywistości. Pikada już przy pierwszym zamknięciu wprowadziła sprzedaż na wynos, teraz powróciła do tego rozwiązania. – Musieliśmy trochę zawęzić menu, bo nie wszystkie nasze produkty nadają się na wynos. Nie sprzedamy w ten sposób m.in. deserów z lodami, ale za to smaczne pozostaną pakowane ciasta, sałatki, wyciskane soki – wylicza właścicielka Pikady. – Taka sprzedaż jednego dnia jest lepsza, innego gorsza i oczywiście nie zrekompensuje nam przychodów przy otwartym lokalu, ale staramy się coś robić.
Z kolei Saskia specjalizująca się bardziejw serwowaniu różnych gatunków kaw, a nie we własnych wypiekach, otworzyła sklep internetowy z kawą i herbatą oraz z akcesoriami do parzenia kawy.
Nieco większe pole manewru mają bary i restauracje. Ale tutaj też wiele zależy od specyfiki danego lokalu. Większość kościańskich restauracji od dawna prowadzi jednak sprzedaż dań na wynos, więc jest im o tyle łatwiej. Taka sprzedaż stanowi jednak tylko nieznaczną część dochodów. – Z moich obserwacji wynika, że ludzie zamawiają obiady kiedy są w codziennym pędzie i nie mają czasu samemu gotować. A w dobie epidemii wiele osób ma więcej czasu, część pracuje w domu i sama gotuje. Ponadto w tak niepewnym czasie, który teraz przeżywamy, większość z nas wydaje pieniądze jedynie na produkty pierwszej potrzeby, jak pieczywo, prąd czy ogrzewanie. A wyjście do restauracji czy też zamówienie z niej potrawy to już towar z wyższej półki, bez którego można się obejść – uważa Mariusz Kuczyński, właściciel restauracji Finezja.
Ponadto wśród lokali serwujących jedzenie na wynos, nawet w Kościanie, które nie jest gastronomicznym zagłębiem, akurat w tym zakresie jest duża konkurencja. – Klienci, którzy stołują się na mieście lub zamawiają jedzenie, testują różne lokale. Sprawdzają menu i jednego dnia zamawiają danie z jednego miejsca, a na drugi dzień z innego. A nie jesteśmy na tyle dużym miastem, by klient był masowy – zauważa Joanna Myler, właścicielka baru oraz sali bankietowej Dolce Vita.
Inna rzecz, że potrawy serwowane jako danie dnia nie mają wysokiej ceny, w związku z czym narzucona na nie marża nie jest duża. Dlatego ich sprzedaż musiałaby być naprawdę duża, by mówić o przyzwoitym zarobku. – My zarabiamy głównie na cateringu obsługując imprezy – mówi Mateusz Szafranek, właściciel firmy Szafran Catering. – A teraz nie ma imprez firmowych, spotkań i konferencji. Wprawdzie można organizować imprezy w domach, ale w dobie epidemii wiele osób ogranicza spotkania towarzyskie.
Nie da się ukryć, że to właśnie imprezy ciągną całą branżę, a teraz nie są one organizowane. – Po odmrożeniu gospodarki, w wakacje pomału coś się zaczynało rozkręcać. Może nie były to jakieś huczne przyjęcia, ale salę bankietową mieliśmy zajętą w każdy weekend. Ponadto były już rezerwacje na listopad i znowu trzeba było wszystko odwoływać. Miały być andrzejki, potem imprezy świąteczne i firmowe wigilie. Wszystko to prawdopodobnie już się nie odbędzie – nie kryje żalu Joanna Myler.
Reasumując, ten rok dla branży jest już stracony, ale im szybciej zelżeją obostrzenia, tym większa szansa na przetrwanie.